„ Jak dobrze mieć sąsiada”, ale jeszcze lepiej sąsiadkę!
Długo trzymałam w tajemnicy przed zaprzyjaźnioną sąsiadką z bloku, że mam takie piękne Bajkowo. Ale przecież jak się ma coś co nas tak bardzo cieszy to trzeba się tą radością podzielić.... Chociażby z kimś jednym bo wtedy ona jest jeszcze większa i rozkłada się na dwie osoby. Zakładając oczywiście, że ten ktoś będzie się cieszył na równi z nami, nie będzie nam zazdrościł i przez to nie zacznie odbierać całej przyjemności...
Moją sąsiadką była pani Basia, architekt z zawodu. Była wdową, mąż zmarł nagle na serce, córka już od dawna mieszkała w Paryżu. Tak, właśnie w tym Paryżu z wieżą Eiffla, o którym mruczał Świerk-Ćwierk... Pani Basia raz po raz do niej jeździła, ale ostatnio coraz mniej.... W starszym wieku sił niestety ubywa, a nie przybywa. Ale za to rekompensatą stają się wspomnienia tego co było i gdzie się było. Pani Basia ze szczególnym sentymentem wspominała różne wydarzenia ze swojego życia, kiedy czasami spotykałyśmy się u niej na aromatycznej kawie, którą tylko ona sobie znanym sposobem tak umiała zaparzyć albo u mnie na herbacie, w których ja się z kolei specjalizowałam...
Otóż pani Basia uwielbiała mówić o Wenecji. Wcale się nie dziwiłam z uwagi na jej zawód – tyle zbytków architektury to dla architekta istny raj. Ale Pani Basia jeszcze z innego powodu tak tęsknie i z sentymentem wspominała Wenecję. Tam bowiem oświadczył się jej mąż kiedy jeszcze oboje byli studentami architektury... A potem wracali do niej kilka razy w życiu wciąż sprawdzając czy na placu św. Marka czyli najstarszej części Wenecji, w sobie tylko wiadomym miejscu, jest wciąż wmurowana kostka brukowa z ich inicjałami... Kostkę tę przywieźli ze sobą, a potem kiedy natknęli się na ekipę remontową za dwie butelki wina poprosili jednego z robotników aby wmurował ją wraz z układaną kostką ścieżki prowadzącej do Bazyliki Św. Marka... Zawsze tam była i wyryte starannie i głęboko inicjały nie ścierały się...Kiedy opowiadała o tym zamyślała się, pewnie widziała wciąż tamten moment, czas zrobił swoje, życie teraz było już tylko w pojedynkę, ale tam w Wenecji oni wciąż byli młodzi i razem...
Ponieważ nie byłam nigdy w Wenecji chętnie słuchałam jej opowieści o tym niesamowitym mieście położonym na 118 wyspach połączonych setkami kamiennych mostów i wodnymi kanałami. Ze zdjęć oczywiście mogłam sobie wyrobić mniej więcej obraz tego miasta, ale najlepiej kiedy zobaczy się je samemu, jak to się mówi „na własne oczy” - bo wtedy jest i jego zapach i gwar ludzi i wszystkiego można dotknąć…
A Most Westchnień ? – zapytałam kiedyś, bo bardzo romantycznie brzmiała nazwa tego mostku łączącego dwa budynki, bardzo często przedstawianego na zdjęciach jako jeden z najbardziej znanych obiektów zabytkowych. I tu się okazało, że nic bardziej mylnego! Owe westchnienia to nie romantyczne, miłosne wzdychania tylko całkiem coś innego! Pani Basia wyjaśniła mi o co tak naprawdę z tymi westchnieniami chodzi!
Otóż mostek ten został zbudowany w 1614 roku i łączy pomieszczenia I piętra Pałacu Dożów z budynkiem... więzienia zbudowanego na przełomie XVI i XVII wieku. A zbudowano go po to aby umożliwić właśnie połączenie pomiędzy więzieniem a obradującym w Pałacu Dożów Trybunałem Kryminalnym, a potem prowadzenie nim więźniów – skazańców do cel. XIX-wieczni pisarze romantyczni wyobrażali sobie stan ducha prowadzonych więźniów, na pewno idąc nim musieli wzdychać z żalu do utraconej wolności, do swoich ukochanych, których mieli nie zobaczyć przez długie lata, a niektórzy już w ogóle... Stąd dostał nazwę Mostu Westchnień, ale jakże ciężkich !
Jej niespełnionym marzeniem był natomiast Karnawał w Wenecji. Jako architekt miała
niesamowitą wyobraźnię – przebrać się zatem za księżniczkę, skryć się za wenecką maską karnawałową, a potem na placu św. Marka słuchać muzyki, tańczyć, oglądać teatralne spektakle wiedząc, że w niedalekiej odległości są zaklęte ich imiona, które może przetrwają jeszcze wieki...
Postanowiłam zatem pani Basi, zdradzić mój piękny sekret... Okazało się, że wcale nie zdziwiła się! Przyznała, że kiedy tylko parę lat temu wprowadziłam się do tej kamienicy i najpierw zaczęłyśmy się sobie kłaniać, co uważam za bardzo miły sąsiedzki zwyczaj, a potem nieśmiało raz po raz trochę rozmawiać, aby po czasie raz na jakiś czas odwiedzać się od razu zauważyła, że mam wyobraźnię i jestem jak to określiła „nie tuzinkowa”. Nie powiem aby nie napełniło to mnie to dumą! Nie ma bowiem nic gorszego niż szarzyzna, którą przykrywa się własne życie jak wyblakłą płachtą... A potem kiedy widzi się u innych, że mają kolorowe, odważne, a nieraz nawet i szalone pomysły, które mimo wielu przeszkód potrafią zrealizować zdobywając tym uznanie i podziw, zazdrość i zawiść zżera jak rdza samochód i płachta owa staje się coraz bardziej brudna... Dobrze zatem jeżeli przy człowieku stoi jakiś dobry duch, który wspiera go i prowadzi dobrymi ścieżkami życia...
Co do tego ducha to przypomina mi się opowiadanie Isacca Bashevis'a Singera
/1902-1991/ żydowskiego pisarza urodzonego w Polsce w Leoncinie, który do Ameryki wyemigrował w 1935 roku, gdzie napisał mnóstwo świetnych książek, za które w 1978 roku dostał nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Otóż w zbiorze „Opowiadania”, który jest i dla dzieci dla dorosłych jest opowiadanko pt. „Mazł i Szlimazł czyli mleko od lwicy”. Dlaczego w tytule jest „mleko od lwicy” to już osobna opowieść, ale mnie najbardziej chodzi o bohaterów czyli „Mazła” i „Szlimazła”. A oto oni:
„Przez wioskę przechodziły dwa duchy. Jeden zwał się Mazł, co oznacza szczęście, a drugi Szlimazł – niepowodzenie... Mazł był młody, wysoki, szczupły. Miał różowe policzki i włosy koloru piasku. Ubrany był w zielony kaftan, czerwone spodnie do konnej jazdy i kapelusz z piórkami. Przy wysokich butach miał srebrne ostrogi. Mazł rzadko chodził piechotą, zazwyczaj jeździł na koniu, który też był duchem...
Szlimazł kuśtykał obok niego, opierając się na sękatej drewnianej lasce. Był to stary człowiek o mizernej twarzy i złych oczach błyskających spod krzaczastych brwi. Nos miał haczykowaty i czerwony od pijaństwa, a brodę siwą niby pajęczyna. Odziany był w długi czarny płaszcz, a na głowie miał szpiczasty kapelusz.
Kiedy Mazł stoi przy jakimś człowieku, temu człowiekowi wszystko się udaje. Mazł mówił: - „Wszyscy mnie pragną i kochają. Gdziekolwiek się pojawiam przynoszę radość.... Na całym świecie słychać wołanie: Mazł, przybądź do mnie! Natomiast ciebie Szlimazł, nikt nie wzywa.” - „Tak, muszę przyznać - powiedział Szlimazł- że jesteś uroczy, ale światem rządzą silni, a nie uroczy. To co ty osiągniesz przez rok, ja mogę zniszczyć w ciągu sekundy.”
Ale Mazł znalazł sposób na Szlimazła. Dał mu się napić „wina zapomnienia” po którym ten zasnął kamiennym snem, a kiedy się obudził nie miał już swojej mocy i z czasem znikł na zawsze.
A konkluzja opowiadanka była taka, że „szczęście sprzyja ludziom pracowitym, uczciwym, szczerym i pomagającym innym. Człowiek, który ma takie zalety, zawsze ma szczęście”.
Tak więc Mazł stał się dla mnie moim dobrym duchem co nie znaczy, że nie było momentów w moim życiu kiedy Szlimazł przez moją nieuwagę wśliznął się niepostrzeżenie i narobił wiele szkód. A zatem tutaj dodałabym, że należy jeszcze być w życiu bardzo uważnym – nieuwaga drogo kosztuje!
Kiedy zatem zdradziłam pani Basi, że mam takie piękne Bajkowo, na które ją zapraszam, prawie aż podskoczyła z radości. Oznaczało to bowiem nie tylko wizytę w tym nowym dla niej miejscu, ale także silniejsze zadzierzgnięcie sąsiedzkiej znajomości... A wtedy staniemy się prawie jak rodzina, a czy wtedy nasze życie nie nabiera siły i nowych barw?
Ewa Radomska /ciąg dalszy nastąpi.../
Moją sąsiadką była pani Basia, architekt z zawodu. Była wdową, mąż zmarł nagle na serce, córka już od dawna mieszkała w Paryżu. Tak, właśnie w tym Paryżu z wieżą Eiffla, o którym mruczał Świerk-Ćwierk... Pani Basia raz po raz do niej jeździła, ale ostatnio coraz mniej.... W starszym wieku sił niestety ubywa, a nie przybywa. Ale za to rekompensatą stają się wspomnienia tego co było i gdzie się było. Pani Basia ze szczególnym sentymentem wspominała różne wydarzenia ze swojego życia, kiedy czasami spotykałyśmy się u niej na aromatycznej kawie, którą tylko ona sobie znanym sposobem tak umiała zaparzyć albo u mnie na herbacie, w których ja się z kolei specjalizowałam...
Otóż pani Basia uwielbiała mówić o Wenecji. Wcale się nie dziwiłam z uwagi na jej zawód – tyle zbytków architektury to dla architekta istny raj. Ale Pani Basia jeszcze z innego powodu tak tęsknie i z sentymentem wspominała Wenecję. Tam bowiem oświadczył się jej mąż kiedy jeszcze oboje byli studentami architektury... A potem wracali do niej kilka razy w życiu wciąż sprawdzając czy na placu św. Marka czyli najstarszej części Wenecji, w sobie tylko wiadomym miejscu, jest wciąż wmurowana kostka brukowa z ich inicjałami... Kostkę tę przywieźli ze sobą, a potem kiedy natknęli się na ekipę remontową za dwie butelki wina poprosili jednego z robotników aby wmurował ją wraz z układaną kostką ścieżki prowadzącej do Bazyliki Św. Marka... Zawsze tam była i wyryte starannie i głęboko inicjały nie ścierały się...Kiedy opowiadała o tym zamyślała się, pewnie widziała wciąż tamten moment, czas zrobił swoje, życie teraz było już tylko w pojedynkę, ale tam w Wenecji oni wciąż byli młodzi i razem...
Ponieważ nie byłam nigdy w Wenecji chętnie słuchałam jej opowieści o tym niesamowitym mieście położonym na 118 wyspach połączonych setkami kamiennych mostów i wodnymi kanałami. Ze zdjęć oczywiście mogłam sobie wyrobić mniej więcej obraz tego miasta, ale najlepiej kiedy zobaczy się je samemu, jak to się mówi „na własne oczy” - bo wtedy jest i jego zapach i gwar ludzi i wszystkiego można dotknąć…
A Most Westchnień ? – zapytałam kiedyś, bo bardzo romantycznie brzmiała nazwa tego mostku łączącego dwa budynki, bardzo często przedstawianego na zdjęciach jako jeden z najbardziej znanych obiektów zabytkowych. I tu się okazało, że nic bardziej mylnego! Owe westchnienia to nie romantyczne, miłosne wzdychania tylko całkiem coś innego! Pani Basia wyjaśniła mi o co tak naprawdę z tymi westchnieniami chodzi!
Otóż mostek ten został zbudowany w 1614 roku i łączy pomieszczenia I piętra Pałacu Dożów z budynkiem... więzienia zbudowanego na przełomie XVI i XVII wieku. A zbudowano go po to aby umożliwić właśnie połączenie pomiędzy więzieniem a obradującym w Pałacu Dożów Trybunałem Kryminalnym, a potem prowadzenie nim więźniów – skazańców do cel. XIX-wieczni pisarze romantyczni wyobrażali sobie stan ducha prowadzonych więźniów, na pewno idąc nim musieli wzdychać z żalu do utraconej wolności, do swoich ukochanych, których mieli nie zobaczyć przez długie lata, a niektórzy już w ogóle... Stąd dostał nazwę Mostu Westchnień, ale jakże ciężkich !
Jej niespełnionym marzeniem był natomiast Karnawał w Wenecji. Jako architekt miała
niesamowitą wyobraźnię – przebrać się zatem za księżniczkę, skryć się za wenecką maską karnawałową, a potem na placu św. Marka słuchać muzyki, tańczyć, oglądać teatralne spektakle wiedząc, że w niedalekiej odległości są zaklęte ich imiona, które może przetrwają jeszcze wieki...
Postanowiłam zatem pani Basi, zdradzić mój piękny sekret... Okazało się, że wcale nie zdziwiła się! Przyznała, że kiedy tylko parę lat temu wprowadziłam się do tej kamienicy i najpierw zaczęłyśmy się sobie kłaniać, co uważam za bardzo miły sąsiedzki zwyczaj, a potem nieśmiało raz po raz trochę rozmawiać, aby po czasie raz na jakiś czas odwiedzać się od razu zauważyła, że mam wyobraźnię i jestem jak to określiła „nie tuzinkowa”. Nie powiem aby nie napełniło to mnie to dumą! Nie ma bowiem nic gorszego niż szarzyzna, którą przykrywa się własne życie jak wyblakłą płachtą... A potem kiedy widzi się u innych, że mają kolorowe, odważne, a nieraz nawet i szalone pomysły, które mimo wielu przeszkód potrafią zrealizować zdobywając tym uznanie i podziw, zazdrość i zawiść zżera jak rdza samochód i płachta owa staje się coraz bardziej brudna... Dobrze zatem jeżeli przy człowieku stoi jakiś dobry duch, który wspiera go i prowadzi dobrymi ścieżkami życia...
Co do tego ducha to przypomina mi się opowiadanie Isacca Bashevis'a Singera
/1902-1991/ żydowskiego pisarza urodzonego w Polsce w Leoncinie, który do Ameryki wyemigrował w 1935 roku, gdzie napisał mnóstwo świetnych książek, za które w 1978 roku dostał nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Otóż w zbiorze „Opowiadania”, który jest i dla dzieci dla dorosłych jest opowiadanko pt. „Mazł i Szlimazł czyli mleko od lwicy”. Dlaczego w tytule jest „mleko od lwicy” to już osobna opowieść, ale mnie najbardziej chodzi o bohaterów czyli „Mazła” i „Szlimazła”. A oto oni:
„Przez wioskę przechodziły dwa duchy. Jeden zwał się Mazł, co oznacza szczęście, a drugi Szlimazł – niepowodzenie... Mazł był młody, wysoki, szczupły. Miał różowe policzki i włosy koloru piasku. Ubrany był w zielony kaftan, czerwone spodnie do konnej jazdy i kapelusz z piórkami. Przy wysokich butach miał srebrne ostrogi. Mazł rzadko chodził piechotą, zazwyczaj jeździł na koniu, który też był duchem...
Szlimazł kuśtykał obok niego, opierając się na sękatej drewnianej lasce. Był to stary człowiek o mizernej twarzy i złych oczach błyskających spod krzaczastych brwi. Nos miał haczykowaty i czerwony od pijaństwa, a brodę siwą niby pajęczyna. Odziany był w długi czarny płaszcz, a na głowie miał szpiczasty kapelusz.
Kiedy Mazł stoi przy jakimś człowieku, temu człowiekowi wszystko się udaje. Mazł mówił: - „Wszyscy mnie pragną i kochają. Gdziekolwiek się pojawiam przynoszę radość.... Na całym świecie słychać wołanie: Mazł, przybądź do mnie! Natomiast ciebie Szlimazł, nikt nie wzywa.” - „Tak, muszę przyznać - powiedział Szlimazł- że jesteś uroczy, ale światem rządzą silni, a nie uroczy. To co ty osiągniesz przez rok, ja mogę zniszczyć w ciągu sekundy.”
Ale Mazł znalazł sposób na Szlimazła. Dał mu się napić „wina zapomnienia” po którym ten zasnął kamiennym snem, a kiedy się obudził nie miał już swojej mocy i z czasem znikł na zawsze.
A konkluzja opowiadanka była taka, że „szczęście sprzyja ludziom pracowitym, uczciwym, szczerym i pomagającym innym. Człowiek, który ma takie zalety, zawsze ma szczęście”.
Tak więc Mazł stał się dla mnie moim dobrym duchem co nie znaczy, że nie było momentów w moim życiu kiedy Szlimazł przez moją nieuwagę wśliznął się niepostrzeżenie i narobił wiele szkód. A zatem tutaj dodałabym, że należy jeszcze być w życiu bardzo uważnym – nieuwaga drogo kosztuje!
Kiedy zatem zdradziłam pani Basi, że mam takie piękne Bajkowo, na które ją zapraszam, prawie aż podskoczyła z radości. Oznaczało to bowiem nie tylko wizytę w tym nowym dla niej miejscu, ale także silniejsze zadzierzgnięcie sąsiedzkiej znajomości... A wtedy staniemy się prawie jak rodzina, a czy wtedy nasze życie nie nabiera siły i nowych barw?
Ewa Radomska /ciąg dalszy nastąpi.../