Wakacji nadszedł czas, a zatem zaczną się wyjazdy w różne strony kraju i świata.



Mnie trafiły się malutkie kilkudniowe wakacje w majowy weekend dzięki moim wspaniałym znajomym Basi i Zbyszkowi z Wrocławia oraz Agacie i Helmutowi z Sinsheim w Niemczech, którzy zabrali mnie nad Jezioro Bodeńskie.  

          Miłośnicy literatury  nazwę „Jezioro Bodeńskie” natychmiast kojarzą z powieścią Stanisława Dygata /1914-1977/ właśnie pod tym tytułem. Powstała w  latach 1942-1943,  a opublikowana została w 1946 roku i należy do  najwybitniejszych utworów Dygata. Jej treścią są przeżycia młodego Polaka w obozie dla Francuzów i Anglików w Konstancji nad Jeziorem Bodeńskim. Związane to było z autentycznymi wojennymi perypetiami autora, który był internowany przez Niemców  do  obozu w Konstancji, w którym przebywał w latach 1939-1940. Dygat choć urodzony w Warszawie miał obywatelstwo francuskie i posiadał paszport francuski stąd jako Francuz został internowany właśnie do tego obozu. Na podstawie jego powieści Janusz Zaorski nakręcił film także pod tym tytułem.

          Jezioro Bodeńskie  leży u podnóża Alp na pograniczu Niemiec, Austrii i Szwajcarii, jest trzecim pod względem wielkości w Europie Środkowej zaraz po węgierskim Balatonie i  szwajcarskim Jeziorze Genewskim i jest rezerwuarem wody pitnej dla około 4,5 mln ludzi. Ponad połowa brzegu /północna i wschodnia/  znajduje się po stronie niemieckiej, a największym miastem jest tutaj Konstancja, którą  mieliśmy okazję zwiedzić. Ale nie o nią głównie chodziło, a o Wyspę Mainau, która jest częścią Konstancji słynącą z przepięknych kwiatowych ogrodów, różnorodnych egzotycznych drzew  i jedynego w swoim rodzaju motylowego sanktuarium, nazywana także Wyspą Kwiatów.

                Zjawiamy się zatem w Konstancji wczesnym rankiem  parkując samochód na wielkim parkingu, który potem  z trudem udaje się nam odnaleźć, tyle bowiem jest już chętnych aby zwiedzić to przepiękne miejsce. Idziemy następnie ponad kilometrowym nabrzeżem przechodzącym  w most i oto po okazaniu biletów wstępu na Wyspę /jeden 21 Euro/, wykupionych na szczęście wcześniej przez internet, bo inaczej czekałaby na nas ogromna kolejka do kasy, wchodzimy w  to magiczne miejsce. Dostajemy mapkę jak  Wyspę zwiedzać, ale już na wejściu „witają” nas przepiękne różnokolorowe tulipany, a alejka w którą wchodzimy to po obu stronach sekwoje wysokie pod niebo, palmy, dorodne wielkie świerki. Wyspa podzielona jest na obszary tematyczne połączone ze sobą trasami spacerowymi. A zatem są  ogrody róż, ziół, krzewów kwiatowych, aleja rodendronów, tarasy z fontannami, mini zoo, w którym są kucyki, lamy, owce, osiołek, plac zabaw dla dzieci, olbrzymie rzeźby z kwiatów i wciąż całe połacie tulipanów, jako że to początek maja, a to właśnie czas ich największego kwitnienia.

               Osobną atrakcją jest barokowy Zamek Schloss Mainau. Były książę Szwecji hrabia Lennart Bernadotte /1909-2004/, który ”za karę”, że zawarł „ nierówne stanem małżeństwo” z Karin Emmą Louise Nissvandt został  pozbawiony praw do dziedziczenia tronu. W roku 1931  otrzymał od swojego ojca 45 hektarową wyspę nad Jeziorem Bodeńskim, która była w opłakanym stanie. Jakkolwiek pierwsze egzotyczne gatunki drzew sprowadził na Wyspę w 1931 roku wielki książę Fryderyk I Badeński tak całość pięknej przyrody Wyspa zawdzięcza właśnie Lennartowi Bernadotte. Okazał się on bowiem wspaniałym botanikiem i projektantem ogrodów, wybitnym fotografikiem, a przy tym niesamowicie pracowitym. Sprowadzał z całego świata rośliny i sadził je własnymi rękoma. Obecnie Wyspę  Mainau zwiedza rocznie ponad 1 mln turystów...

                Podziwiając kolejne piękne miejsca wśród wielu zwiedzających raz po raz słychać  było... polską mowę! Rodzina z dwojgiem dzieci,  z  jednym, para młodych obejmująca się, trzy koleżanki robiące sobie zdjęcia – a zatem świat stanął otworem!

                   Po atrakcjach Wyspy przyszedł czas aby zwiedzić Konstancję. Poszliśmy do Portu, który pierwotnie był przewidziany na małe jednostki pływające, ale  rozwój turystyki, a co za tym idzie możliwość zarobienia na niej wprowadziły do niego całkiem wielkie statki wycieczkowe. Usiedliśmy na jednej z chwilowo wolnych ławek i obserwowaliśmy i ludzi i wpływające  olbrzymy zastanawiając się jak im się uda obrócić aby znów wypłynąć w morze. Ale umiejętności ich kapitanów  powodowały, że dawały sobie radę zabierając w rejs kolejnych pasażerów. Wśród ludzi zaś przeważali o ciemnej karnacji, czy byli to turyści czy ludność napływowa, która tutaj szukała swojego miejsca do życia – to już inny temat...

            Największą jednak atrakcję portu była  ogromna rzeźba kobiety u  jego wejścia.. Widoczna z dużego oddalenia prowokowała rozchyloną szatą i ponętnie wystającą z niej  nogą. Ale zaraz, zaraz. Bo oto za chwilę już widzimy ją od tyłu, a za jakiś czasu znowu profilem. Wreszcie zorientowaliśmy, że rzeźba kręci się... Kim jednak jest ów piękny posąg?

         „Otóż jest to Statua Imperii, który  upamiętnia  sobór obradujący w tym miejscu w latach 1414-1418. Statua ma wysokość  9 metrów, waży 18 ton, umieszczona została na piedestale obracającym się wokół własnej osi z szybkością jednego pełnego obrotu na 4 minuty. Autentyczna Imperia była dobrze wykształconą włoską kurtyzaną, nazywała się Lucrezia de Paris, urodziła się w 1485 roku, a zatem już po soborze  w Ferrarze i nigdy  nie była w Konstancji. Betonowa Statua trzyma w dłoniach dwóch nagich mężczyzn – w lewej Papieża Marcina V, którego wybór w konklawe w 1417 roku zakończył schizmę w kościele rzymskim, a ta w prawej przyszłego cesarza  Zygmunta Luksemburskiego, który doprowadził do zwołania soboru. Obaj przyodziani są tylko w insygnia władzy  - król rzymski nosi koronę, papież tiarę. Nie chodzi tu o figury władzy papieża i cesarza, ale figury kuglarzy, którzy przywłaszczyli sobie oznaki władzy świeckiej i duchownej...” /za Wikipedią, wolna encyklopedia../ Autorem posągu jest Peter Lenk, a odsłonięto go w 1993 roku.

            Każda wyprawa musi obfitować choć w jeden incydent, który zmrozi krew w żyłach. I tak oto idąc uliczkami Konstancji, Basia postanowiła sprawdzić zawartość swojej torebki i z przerażeniem odkryła, że nie ma w niej portfela! A wiadomo co to jest portfel! Dokumenty, karta kredytowa, pieniądze. Padł blady strach na nas wszystkich, co robić, gdzie szukać ratunku, kogo wzywać na pomoc! Ale najlepszym doradcą zawsze jest spokój, jak mówi znane porzekadło „tylko spokój potrafi człowieka uratować”! Ów spokój zawiódł nas do samochodu stojącego nieopodal i po otwarciu drzwi okazało się, że leży na podłodze! Po prostu wypadł ze ślicznej małej torebki, której Basia nie zamyka na zamek ufając światu i ludziom...

               Po tym incydencie obiad smakował nam zupełnie dobrze choć trudno było  znaleźć wśród mnogości kebebów, kuchni indyjskich i innych tego rodzaju, z miejscową  niemiecką kuchnią, która jest bardzo smaczna, ale nie każdemu „pasuje”... Na szczęście to co ja akurat wzięłam czyli frytki i kotlecik smażony z piersi kurczaka to danie standardowe chyba już na całym świecie...

               Zawsze kiedy jedno się kończy to drugie zaczyna. Piękne było Jezioro Bodeńskie, ale czy nasze mazurskie jeziora nie są także piękne? Konstancja, owszem miłe nadmorskie miasteczko liczące około 80 tys. mieszkańców mieszkańców,  ale nasz Sopot, Gdańsk, niedaleko Malbork z Zamkiem Krzyżackim, a potem „na całych jeziorach ty...” jak w piosence Agnieszki Osieckiej,  to nie warte zwiedzenia?

Otóż jak najbardziej i właśnie szykuje się następna, teraz już prawdziwa  wakacyjna wyprawa!!!

Ewa Radomska
              
Zdjęcie: W pocie w Konstancji, z archiwum autorski