Rynek 50 plus

Rozwód po pięćdziesiątce

Jednym z najbardziej krzywdzących stereotypów, jakie krążą wokół dojrzałych par (bo przecież nie tylko kobiet) jest ten, że w pewnym wieku „nie opłaca się” już rozstawać
To trywialne określenie nie jest oczywiście używane dosłownie, ale przejawia się w zdumiewających reakcjach bliskich i znajomych na wieść o ewentualnym planowaniu rozwodu lub nawet poczynionych w tym kierunku planach. Pośród wielkiego zdziwienia samym faktem rozstania – co jest naturalne dla każdej pary, tutaj pojawia się pytanie dodatkowe – „tyle lat ze sobą przeżyliście, naprawdę nie szkoda Wam tego”? Szkoda, owszem, ale tego, że nikt nie spyta – „czyli nie jesteście już ze sobą szczęśliwi”? Bo przecież nie liczy się tylko to, co było – przed nami jeszcze cały szmat życia. Błędem byłoby potraktować zmuszanie się do wspólnego życia jako spłacanie kredytu za czas szczęścia - skoro zwyczajnie nie jest nam ze sobą dobrze.

KRYZYS WIEKU ŚREDNIEGO
Osobiście nie cierpię tego określenia. Stawia on osobę po 40-tce czy 50-tce zawsze jako kogoś, kto koniecznie musi tęsknić za życiem młodym, pełnym zabawy, hucznym i szalonym. Po pierwsze, rzadko kiedy tylko na tym opiera się młodość i często wspominamy ją jako czas trudu i niepewności jutra. Po drugie, kto w ogóle powiedział, że komuś musi być źle w dojrzałym ciele, w którym zamieszkuje cudowna dojrzałość umysłu? Według teorii kryzysu wieku średniego, nagłe „odstępstwa” od normy codzienności są dyktowane między innymi przez strach przed upływem czasu i swoistą chęć „zatrzymania go”. I ok, pół biedy, jeśli dotyczy to mężczyzny nagle ubierającego się jak nastolatek. Niestety, do wora z napisem „kryzys wieku średniego” wrzucane jest praktycznie wszystko. Chęć zakupu sportowego samochodu, wyjście do klubu, ba – zapisanie się do szkoły, czy w końcu – rozwód po pięćdziesiątce. Rozstają się? Nikt nie spyta, dlaczego – to kryzys wieku średniego, czyli mówiąc inaczej, poprzewracało się w czterech literach. Brr.

OGNISKO DOMOWE – TYLKO W KOMINKU
Bo na pewno nie w sercu. Dzieci wyfruwają, odkrywamy, że w naszym związku wieje nudą, albo jeszcze z nami mieszkają, lecz my dochodzimy do tych samych wniosków. Mamy już dość obojętnego życia obok siebie lub wręcz przeciwnie – kontaktów wyjątkowo intensywnych, niestety tylko w skali kłótni. Jak twierdzą psychologowie, rzadko jest tak, że po – dajmy na to trzydziestu latach małżeństwa, nagle budzimy się z myślą, że chyba chcemy rozwodu. Najczęściej działa impuls – scena w przypadkiem oglądanym serialu, wieść o rozwodzie znajomych, przeczytany artykuł na temat rosnących statystyk rozstań wśród dojrzałych małżeństw – cokolwiek, co budzi myśl „jak by to było, gdyby…?”. Jeśli w związku jest dobrze, rozmyślania te szybko umierają śmiercią naturalną, a my uśmiechamy się do swoich myśli, przytulając swojego bardzo niedoszłego eks-małżonka podczas ciekawego filmu. Jeśli jednak małżeństwo już dawno przestało być związkiem opartym na wszystkim, na czym opierać się powinno – myśl o rozwodzie kiełkuje, nie daje spać, natrętnie buduje w wyobraźni sceny przyszłego życia jako… tak, jako singla.

ŻE WAM SIĘ CHCE, NA STARE LATA…
Czyli kolejna „cudowna” wątpliwość podkreślająca, że po pięćdziesiątce to już tylko siedzieć w fotelu i puszczać bąki. A pewnie, że się chce! Zmiana swojego dotychczasowego życia, jeśli jest ono niesatysfakcjonujące, to jeden z odważniejszych, ale często bardzo przemyślanych i pozytywnych kroków. Nie widzę powodu, dla którego para, czy po 20-tce, czy po 50-tce, czy po 90-tce miałaby się ze sobą męczyć. Albo nie chcieć przeżyć znowu zakochania, znowu szczęścia, jeśli poprzedni związek się wypalił. O miłości się śpiewa, o miłości się pisze, recytuje i z jej pasją się tańczy. Uczucie zakochania jest jednym z najsilniejszych i najpiękniejszych doznań w naszym życiu. A po zakochaniu – zwykłe codzienne szczęście daje niesamowitą radość. Odmawiać sobie tego, bo skończyło się pięćdziesiątkę? Bo jest trójka dzieci, które zresztą same są szczęśliwe w swoich związkach? Czy oszukiwać się i męczyć, by w niedzielę, kiedy to opierzone już pisklęta wpadają na obiad, nie sprawiać im dyskomfortu inną niż zwykle sytuacją? Nie, nie i jeszcze raz nie. Wszystko to brzmi egoistycznie, ale dlaczego właściwie mamy sobie tak podstawowego egoizmu, jakim jest szczęście w miłości, odmawiać? Zakładając oczywiście, że nieudany związek to ten, którego po prostu już nie ma – a nie ten,  w którym pojawiły się problemy, lecz uczucie nadal istnieje.

OSOBNA KATEGORIA – ROZWÓD JAKO WYZWOLENIE
 Jedna sprawa to przemyślane stwierdzenie, że nie jest już danej parze dobrze razem, bo zwyczajnie coś się wypaliło, coś skończyło i zostało samo przyzwyczajenie oraz tolerancja nielubianych nawyków męża. Czymś zupełnie innym jest z kolei rozwód będący uwolnieniem się od życia, w którym nie było nic, poza cierpieniem. Tutaj, niestety, również można powiedzieć o przyzwyczajeniu i także w tej sytuacji decyzja o rozstaniu jest często niezwykle trudna, jednak na tym podobieństwa się kończą. Kobieta żyjąca od lat z alkoholikiem, okazjonalnie też bokserem, nie powinna dawać sobie czasu na „dojrzewanie” myśli o odejściu. A jeśli już musi, to proces ten powinien być wyjątkowo przyspieszony. Tyle w teorii, bo praktyka jaka jest, wiemy wszystkie. Jeśli jednak będąc w takim związku, pojawia się myśl – czy to ma sens, po tylu latach…? – potrzebny jest specjalista. To on wskaże nowy kierunek, podleje odżywką myśl o rozwodzie, i uświadomi, że szkoda jest każdego kolejnego dnia w pseudozwiązku, a nie odzyskania wolności. Ale o tym już w innym felietonie..

Karolina Wojtaś


Dołącz do dyskusji - napisz komentarz

Prosimy o zachowanie kultury wypowiedzi.
Obraźliwe komentarze są blokowane wraz z ich autorami.

Artykuł nie posiada jeszcze żadnych komentarzy.

Dodaj pierwszy komentarz i bądź motorem nowej dyskusji. Zachęcamy do tego.