Krystyna Bukowczyk – XXXI
Całkiem niespodziewanie zostaję nauczycielką fizyki
Uzyskany w marcu 1963 dyplom inżyniera magistra umożliwiał mi rozpoczęcie kariery pedagogicznej. Zachętą do jej podjęcia był bonus stworzony przez władze oświatowe – osoby wyruszające tuż po studiach do pracy w oświacie otrzymywały, wraz z jej rozpoczęciem, dodatkową jedną pensję, pod warunkiem, że przepracują trzy lata.
Udałam się więc do kuratorium oświaty. Po przejrzeniu moich dokumentów zaproponowano mi pracę w technikum ekonomicznym we Włochach w charakterze nauczyciela fizyki. Wprawdzie moja wiedza w tym przedmiocie była dość ograniczona – matura z fizyki i jeden semestr na studiach, – ale cóż, podjęłam wyzwanie. Pojechałam do Włoch uzyskać akceptację dyrektora szkoły. Pan dyrektor, dość okrągły starszy pan, siedział w fotelu za biurkiem w niewielkim gabinecie, przedzielonym lekko odsłoniętą kotarą. Zza kotary wyglądała kozetka – tu pan dyrektor zwykł wypoczywać po trudach zmagania się z problemami oświaty. Przyjrzał mi się uważnie, przepytał o rodzinę, dowiedział się, kto w domu rządzi – mąż czy ja – i uznał, że się nadaję.
Fizyka w technikum ekonomicznym nauczana była w pierwszej, drugiej i trzeciej klasie. Ja miałam nauczać na tych trzech poziomach. Byłam jedynym nauczycielem tego przedmiotu. Otrzymałam do dyspozycji dużą pracownię i dodatkowy pokoik z szafami pełnymi pomocy naukowych. Te szafy napełniały mnie lękiem. Nie miałam na dobrą sprawę zielonego pojęcia, do czego to wszystko miało służyć. Na moje niewątpliwe szczęście mój braciszek Andrzejek, człowiek ambitny, oprócz studiów chemicznych jako drugi fakultet rozpoczął studia na fizyce uniwersyteckiej. Zaprosiłam więc Andrzejka do mojej pracowni. Wyjmował powoli z szaf poszczególne przyrządy i starannie mi wyjaśniał, co do czego służy. Na zakończenie tego pokazu powiedział dla podtrzymania mnie na duchu: „Ty będziesz ich bardzo dobrze uczyć, bo jak będziesz tłumaczyć im, to będziesz tłumaczyć i sobie”.
Nauczanie szło mi całkiem dobrze, choć dużo czasu zajmowało przygotowywanie tych lekcji fizyki, bo istotnie zanim miałam wyjaśnić coś im, musiałam najpierw wyjaśnić sobie. Przygotowywałam wykłady, różne doświadczenia i prezentacje. Najgorsze były dla mnie ćwiczenia z elektryczności – zawsze bałam się prądu. No i tu właśnie zdarzyła się jedna wpadka. Ustawiłam zestaw przyrządów, precyzyjnie połączyłam wszystko drucikami, żeby popłynął prąd. W klasie same dziewczyny i jeden chłopak w ciszy przyglądają się moim poczynaniom. I nagle słyszę głos chłopaka: „Pani profesor, coś się pali”. Istotnie, zapalił się kondensator. Z lekiem przestrachem, niepewna, co się dalej wydarzy, wyrwałam spokojnie łączące zestaw druciki i wziąwszy w dwa palce płonący przedmiot, wstawiłam go pod wodę. Zgasło… Na szczęście całość operacji wykonałam tak spokojnie, że nie rozeszła się po szkole sensacja o niezwykłym wydarzeniu i moja kariera pedagogiczna została uratowana.
Pod koniec roku szkolnego, kiedy zaczęły się przydziały przedmiotów na rok następny, podszedł do mnie nauczyciel chemii, bardzo miły starszy pan, i doradził: „Niech pani w przyszłym roku zacznie uczyć matematyki. Po co pani dźwigać te graty”. Uznałam, że to świetny pomysł.
Pani wicedyrektor poinformowała mnie, że właśnie od przyszłego roku Żeńska Szkoła Architektury otrzymuje nowy budynek na Przyrynku i poszerza zakres swojego działania, więc pewnie potrzebują nauczycieli z moim wykształceniem. Potrzebowali i miałam zacząć uczyć matematyki.
Z końcem roku szkolnego rozstałam się ze szkołą we Włochach. Jeszcze w wakacje byłam wychowawcą na organizowanym przez szkołę obozie, gdzieś koło Szczecina, a w połowie sierpnia pan Konstanty Kokozow, dyrektor Technikum Architektonicznego i Żeńskiej Szkoły Architektury, ku mojemu zaskoczeniu zlecił mi przygotowanie planu lekcji dla technikum. No cóż, trzeba było sobie jakoś poradzić. Pojechałam do Włoch po porady do pani wicedyrektor, która właśnie układała plan dla swojej szkoły, i to dzięki jej przyjaznym radom i pokazaniu metody pracy udało mi się wykonać to skomplikowane zadanie na tyle dobrze, że i w późniejszych latach często to ja byłam autorką planów. Traciłam na to zazwyczaj dwa tygodnie wakacji, starając się w miarę możności wypełnić wszystkie życzenia, ale za to mój własny plan był tak ułożony, że często pozostawały mi nawet dwa dni w tygodniu wolne od bywania w szkole.
Ten rok pracy w technikum ekonomicznym bardzo wiele mnie nauczył. Chodziłam na lekcje otwarte prowadzone przez koleżanki i kolegów, zdobywałam umiejętności praktyczne, obserwowałam stosowane metody nauczania, bo przecież ja, po tej politechnice, nie miałam żadnego przygotowania pedagogicznego. Trafiłam do szkoły z braku pomysłu na inny sposób zarabiania pieniędzy, a oni tu pracowali już od dawna, lubili tę pracę, starali się wykonywać ją jak najlepiej, poszukiwali nowych metod, sposobów zainteresowania uczniów nauczanym przedmiotem.
Bardzo mi się to pierwsze doświadczenie pedagogiczne przydało w mojej dalszej pracy, nauczyło znajdować dobre strony w niekoniecznie lubianym zajęciu.
Chyba dobrze zostałam zapamiętana przez moje uczennice. Kiedy po latach w jakimś banku podeszłam do okienka, wymijając kolejkę, by zapytać panią w okienku, czy to właśnie tu mam się ustawić, wzięła bez słowa moje dokumenty i ku oburzeniu oczekujących zajęła się moją sprawą, oznajmiając niezadowolonym: „Chyba mam prawo załatwić poza kolejnością moją panią profesor”.
Tym razem na blogu nie ma dodatkowych zdjęć.
https://qba13.pl/calkiem-niespodziewanie-zostaje-nauczycielka-fizyki/
Moje opowieści pochodzą z mego bloga www.qba13.pl – „Opowieści z przeszłości”.
Znalazły się też w ebooku „Opowiastki szare i kolorowe” na Legimi – (szukaj pod Bukowczyk).
W niewielkim nakładzie są też w wersji papierowej na allegro – (szukaj: krista_777).
Dołącz do dyskusji - napisz komentarz
Ewa Semków 11/04/2024, 14:59
Znam ten ból: przygotowanie lekcji (konspekt), a potem ich prowadzenie.
Miałam na studiach elementy pedagogiki, metodykę nauczania, ale i tak nie było łatwo.
Sympatycznie się czyta.