Weranda literacka
Psia miłość
Dudi. Imię dostał po ptaku, a właściwie po ptaszysku wykreowanym przez polskiego grafika Andrzeja Dudzińskiego
Ptak Dudi zagościł na łamach "Szpilek" i przeżywał dylematy różnej natury rozśmieszając czytelników. Był moim ulubieńcem.
Działo się to wszystko wiele lat temu. Byłam młodą kobietą, uczyłam w jednym z wrocławskich liceów, miałam marzenia i plany. Mój świat zawalił się po nagłej śmierci Rodziców. Odeszli nagle w ciągu niespełna roku. Nie umiałam się z tą stratą uporać, bo przecież żal, że tylu czułych słów się nie powiedziało, tylu rzeczy nie zrobiło. I w tym smutku, który trwał bardzo długo, nagłe olśnienie - zawsze chciałam mieć psa. Może to dobry czas na jakiegoś wesołego "kumpla"? Pewnego dnia kupiłam smycz i pojechałam na ul. Januszowicką, do schroniska dla zwierząt. Po rozmowie z kierownikiem stanęłam przed dużą klatką pełną średniej wielkości psów. Wybrałam najweselszego, który po grzbietach innych psów dopchał się do siatki i już mnie nie odstąpił. Wzięłam go, pomimo przestróg kierownika ośrodka, że będę jego trzecią właścicielką. Poprzednicy oddawali go, ponieważ miał ogromną wadę - uciekał z domu. Zbagatelizowałam przestrogę.
Dudi był rocznym pieskiem, średniej wielkości (sięgał mi do kolan), miał wysokie łapy, mordkę teriera z bródką, ogon z chorągiewką i dosyć długą sierść. Był czarny podpalany. Po prostu ładny. Ku mojemu zdziwieniu weterynarze twierdzili, że to z pewnością niemiecki terier myśliwski. No cóż, może miał domieszkę krwi psa myśliwskiego i to tłumaczyłoby jego ucieczki z domu. Podobno psy myśliwskie tak mają.
Dudi zamieszkał ze mną na Biskupinie w domu z ogródkiem. Było nam ze sobą dobrze. On był cały czas na dworze (od wiosny do jesieni), w razie deszczu miał do dyspozycji oszkloną werandę z posłaniem, a ja nie musiałam pędzić po pracy, aby go wyprowadzić. Ale na spacery chodziliśmy prawie codziennie.
Mój piesek nie spełniał moich marzeń o spokojnych relaksacyjnych spacerach. Marzyłam sobie, że będzie biegł w pobliżu a na zawołanie podbiegnie i razem wrócimy do domu. Nic z tych rzeczy. Ledwie mijaliśmy furtkę Dudi zaczynał tak szybko biec, że ledwie za nim nadążałam. Widok był komiczny. Na przedzie pędził Dudi potem dłuuugo nic a na końcu smyczy z rozwianym włosem - ja.. Hamowałam na latarniach aby złapać oddech. Dzisiaj trudno mi w to uwierzyć, ale tak było. Na nic się zdała moja "tresura". Spuścić go ze smyczy nie mogłam, bo nie wracał ze mną do domu tylko wałęsał się przez 2 - 3 dni i wracał dopiero gdy widmo głodu zaglądnęło mu w oczy . Gdy nie miał możliwości uciec w czasie spaceru, to radził sobie inaczej. Miał niesamowity refleks i potrafił przemknąć, gdy witałam gości na progu, albo nie domknęłam drzwi. Wracał do domu szczęśliwy, uchachany, ale niestety potwornie brudny, cuchnący, wytarzany w obrzydliwościach. Kąpiel przebiegała dwustopniowo. Najpierw w piwnicznej pralni (poniemieckie domy były bardzo zmyślnie budowane), gdzie była gładka betonowa podłoga z kratką odpływową. Po spłukaniu nieczystości dalsza część kąpieli przebiegała w mojej łazience.
W czasie tych eskapad wędrował daleko. Wiem, że jeździł tramwajem. Sąsiedzi widywali go koło Hali Stulecia (wówczas Ludowej), podczas gdy my mieszkaliśmy na Biskupinie. Zdarzyło się, że wskoczył za mną do autobusu i z trudem dał się wysadzić na następnym przystanku. Oczywiście pies sprawdzał, czy "dom stoi" i często wracając z pracy widywałam go na ulicy. Nigdy nie dał podejść do siebie i nie dał się złapać. Albo wracał sam, albo ja zdesperowana, widząc że zagląda przez furtkę, otwierałam drzwi, kładłam na środku korytarza smakołyk i ukryta w kuchni czekałam. Dudi odprawiał cały rytuał tzn. stał w drzwiach zastanawiając się , piszczał i skomlał, oglądał na ulicę, która tak nęciła, i wreszcie wpadał po kąsek, a ja szybko zatrzaskiwałam drzwi. Musiałam wykazać się ogromnym refleksem i zdarzało mi się nie zdążyć. I to była największa wada mojego pupila - ucieczki i powroty w okropnym stanie.
Jeżeli chodzi o pieszczotki, głaski i takie różne miłe chwile, to Dudi, pomimo zachęty z mojej strony, nie lubił leżeć ani na łóżku, ani na kanapie. Natomiast pod moją nieobecność i owszem. I to wysypiał się nie na kołdrze, tylko na poduszce. Ulubionym miejscem Dudiego były schody na piętro. Kładł się wzdłuż jednego z nich i stamtąd mógł mnie obserwować w kuchni i w pokoju. Gdy szłam do pracy musiał sobie powetować moją nieobecność trzymając na posłaniu kapeć, chusteczkę (kiedyś były z tkaniny) czy rękawiczkę. Jak je zdobywał - nie wiem. W domu ja rządziłam i pies był posłuszny i tylko w chwilach "zagrożenia" stawał się moim obrońcą. Zagrożeniem był listonosz, którego Dudi złapał za nogawkę, czy inkasent, którego groźnie obszczekał. Do dzisiaj nie wiem dlaczego jednych tolerował, a innych nie. Ale było mi przyjemnie, że z niego taki obrońca. Był też zazdrosny, bo gdy na moje kolana wdrapywała się Monisia, córeczka mojej siostry, to siedział z mordką na mojej nodze i śledził każdy mój i jej ruch. Jeżeli chodzi o czystość to nie lubił kąpieli i ledwie wysechł pędził do ogrodu aby wytarzać się chociaż w trawie i odzyskać dawny zapach.
Dudi był rocznym pieskiem, średniej wielkości (sięgał mi do kolan), miał wysokie łapy, mordkę teriera z bródką, ogon z chorągiewką i dosyć długą sierść. Był czarny podpalany. Po prostu ładny. Ku mojemu zdziwieniu weterynarze twierdzili, że to z pewnością niemiecki terier myśliwski. No cóż, może miał domieszkę krwi psa myśliwskiego i to tłumaczyłoby jego ucieczki z domu. Podobno psy myśliwskie tak mają.
Dudi zamieszkał ze mną na Biskupinie w domu z ogródkiem. Było nam ze sobą dobrze. On był cały czas na dworze (od wiosny do jesieni), w razie deszczu miał do dyspozycji oszkloną werandę z posłaniem, a ja nie musiałam pędzić po pracy, aby go wyprowadzić. Ale na spacery chodziliśmy prawie codziennie.
Mój piesek nie spełniał moich marzeń o spokojnych relaksacyjnych spacerach. Marzyłam sobie, że będzie biegł w pobliżu a na zawołanie podbiegnie i razem wrócimy do domu. Nic z tych rzeczy. Ledwie mijaliśmy furtkę Dudi zaczynał tak szybko biec, że ledwie za nim nadążałam. Widok był komiczny. Na przedzie pędził Dudi potem dłuuugo nic a na końcu smyczy z rozwianym włosem - ja.. Hamowałam na latarniach aby złapać oddech. Dzisiaj trudno mi w to uwierzyć, ale tak było. Na nic się zdała moja "tresura". Spuścić go ze smyczy nie mogłam, bo nie wracał ze mną do domu tylko wałęsał się przez 2 - 3 dni i wracał dopiero gdy widmo głodu zaglądnęło mu w oczy . Gdy nie miał możliwości uciec w czasie spaceru, to radził sobie inaczej. Miał niesamowity refleks i potrafił przemknąć, gdy witałam gości na progu, albo nie domknęłam drzwi. Wracał do domu szczęśliwy, uchachany, ale niestety potwornie brudny, cuchnący, wytarzany w obrzydliwościach. Kąpiel przebiegała dwustopniowo. Najpierw w piwnicznej pralni (poniemieckie domy były bardzo zmyślnie budowane), gdzie była gładka betonowa podłoga z kratką odpływową. Po spłukaniu nieczystości dalsza część kąpieli przebiegała w mojej łazience.
W czasie tych eskapad wędrował daleko. Wiem, że jeździł tramwajem. Sąsiedzi widywali go koło Hali Stulecia (wówczas Ludowej), podczas gdy my mieszkaliśmy na Biskupinie. Zdarzyło się, że wskoczył za mną do autobusu i z trudem dał się wysadzić na następnym przystanku. Oczywiście pies sprawdzał, czy "dom stoi" i często wracając z pracy widywałam go na ulicy. Nigdy nie dał podejść do siebie i nie dał się złapać. Albo wracał sam, albo ja zdesperowana, widząc że zagląda przez furtkę, otwierałam drzwi, kładłam na środku korytarza smakołyk i ukryta w kuchni czekałam. Dudi odprawiał cały rytuał tzn. stał w drzwiach zastanawiając się , piszczał i skomlał, oglądał na ulicę, która tak nęciła, i wreszcie wpadał po kąsek, a ja szybko zatrzaskiwałam drzwi. Musiałam wykazać się ogromnym refleksem i zdarzało mi się nie zdążyć. I to była największa wada mojego pupila - ucieczki i powroty w okropnym stanie.
Jeżeli chodzi o pieszczotki, głaski i takie różne miłe chwile, to Dudi, pomimo zachęty z mojej strony, nie lubił leżeć ani na łóżku, ani na kanapie. Natomiast pod moją nieobecność i owszem. I to wysypiał się nie na kołdrze, tylko na poduszce. Ulubionym miejscem Dudiego były schody na piętro. Kładł się wzdłuż jednego z nich i stamtąd mógł mnie obserwować w kuchni i w pokoju. Gdy szłam do pracy musiał sobie powetować moją nieobecność trzymając na posłaniu kapeć, chusteczkę (kiedyś były z tkaniny) czy rękawiczkę. Jak je zdobywał - nie wiem. W domu ja rządziłam i pies był posłuszny i tylko w chwilach "zagrożenia" stawał się moim obrońcą. Zagrożeniem był listonosz, którego Dudi złapał za nogawkę, czy inkasent, którego groźnie obszczekał. Do dzisiaj nie wiem dlaczego jednych tolerował, a innych nie. Ale było mi przyjemnie, że z niego taki obrońca. Był też zazdrosny, bo gdy na moje kolana wdrapywała się Monisia, córeczka mojej siostry, to siedział z mordką na mojej nodze i śledził każdy mój i jej ruch. Jeżeli chodzi o czystość to nie lubił kąpieli i ledwie wysechł pędził do ogrodu aby wytarzać się chociaż w trawie i odzyskać dawny zapach.
Nie będę pisała o jedzeniu dla psa, bo z tym było tragicznie. Ratowała sytuację wielka zamrażarka a w niej ćwiartka świniaka albo inne mięso zdobyte nielegalnie. Miałam co dodać do kaszy, którą się wówczas karmiło psy. Takie to były czasy. Jeżeli chodzi o to co na stole, to nic nie było dla mojego pieska świętością. W sekundę ściągnąć ze stołu i pochłonąć 10 dkg szynki (z trudem zdobytej), czy wygryźć w babce dziurę wielkości pyska - na to zawsze mogłam liczyć. Nie umiałam go nauczyć, że to co na stole jest nietykalne.
I tak żyliśmy - nawzajem ubarwiając swoje życie. Naprawdę mogę powiedzieć, że uratowaliśmy je sobie nawzajem. Ja - zabierając go ze schroniska, a on rozweselając mnie swoimi wesołymi oczami i dokazywaniem.
Dudi był ze mną 12 lat. W pewnym momencie, w czasie jednej z ucieczek został ugryziony przez dużego psa. Oczywiście weterynarz i fachowa pomoc. Od tego momentu chodziliśmy na spacery i na nadodrzańskich wałach spuszczałam psa ze smyczy, a on biegał blisko mnie i wracaliśmy spokojnie do domu. Szkoda, że dopiero takie traumatyczne przeżycie spowodowało, że mogliśmy spacerować bez stresu. Niestety nie trwało to długo. Dudi zachorował, był źle zdiagnozowany i leczony. Na koniec okazało się, że ma raka wątroby. Nie było ratunku. Zakończył życie w domu, leżąc na moich rękach i słysząc moje czułe słowa. Przeżyłam to bardzo i przyrzekłam sobie, że nigdy więcej. I tego się trzymam. Potem zjawiła się, wezwana telefonicznie, moja koleżanka - też Ewa. Znamy się od piaskownicy i do dzisiaj kolegujemy. Pomogła mi opanować potworny stres i płacz, pomogła też zawieźć Dudiego do Wyższej Szkoły Rolniczej, gdzie został spopielony. Tak wówczas postanowiłam i dzisiaj też tak bym zrobiła. Bardzo jej jestem za to wdzięczna.
Pomimo, że minęło tyle lat i bardzo lubię psy, to nie przygarnę sobie następnego z powodu jak wyżej i kilku innych. Bardzo dużo ludzi posiada psy , często duże, w małych mieszkaniach. Na osiedlach nie ma gdzie tych psów wyprowadzać, każdy trawnik, skwerek jest zanieczyszczony, bo nie wszyscy sprzątają po swoich pupilach. Ja mieszkam sama, w bloku i w razie choroby, szpitala co zrobić z pieskiem? Zupełnie wystarcza mi te parę dni gdy moja koleżanka podrzuca mi swojego pupila, bo musi wyjechać. I mam kumpla, który śpi na kocyku pod moim łóżkiem i wyprowadza mnie na spacer. I te chwile zupełnie mi wystarczają.
Ewa Semków
Ewa Semków
Dołącz do dyskusji - napisz komentarz
Ania 04/01/2021, 10:23
Pięknie Ciociu! Dudi na zawsze zostanie w naszych wspomnieniach...
grazyna 03/01/2021, 20:36
Piękna opowieść o bezwarunkowej miłosci. Nie dziwię się, że autorka nie chce już powtarzac tego doświadczenia. Gratuluję
Bogdan Ł. 02/01/2021, 20:30
Bardzo ładnie napisałaś, Ewcia.
Maria 01/01/2021, 18:00
Piękna opowieść i piękne wspomnienia. W psiej postaci, która mieszka ciągle w sercu, zapisane tamte czasy, tamte zapachy, kolory, przyjaźnie...
Zwierzęta otwierają w nas ogromne pokłady cierpliwości, pomysłowości, dobrych cech charakteru. Wszystko to widzę w tej historii. Uśmiałam się i wzruszyłam... Dziękuję :-)
Ewa Radomska 30/12/2020, 18:56
Jestem tak zwana "kociara", ale psy rozczulają mnie swoimi spojrzeniami, nieraz tak mądrymi i oddanymi, szczególnie te starsze, że takiego spojrzenia trudno szukać u człowieka...
Bardzo wzruszające wspomnienie, piękna pamięć o przyjacielu może trochę nieznośnym, ale za to tym bardziej kochanym...
Pozdrawiam!