Weranda literacka

Pieski, kotki i inne zwierzaki

W czasach gdy mieszkałam na ulicy Stefczyka na wrocławskim Biskupinie   mieszkańcy  posiadali w domach czworonogi,  ale nie było to jeszcze tak powszechne jak obecnie. Decyzje o posiadaniu zwierzaka były przemyślane i mieszkańcy bardzo troszczyli się o swoje pupile.  Jedynie mój sąsiad trzymał pięknego wilczura na łańcuchu w ogrodzie.
  

Były rodziny, które wolały kotki, inne pieski. Pomimo, że domy były spore, z ogródkami,  hodowano w nich psy średniej wielkości. Do rzadkości należały psy duże jak piękny wyżeł państwa Brzeskich, czy seter irlandzki państwa Czekajów. Mój sąsiad pan Oprysk miał wspaniałego owczarka niemieckiego o imieniu Lux, a gdy ten ze starości zdechł, następnego o imieniu Rex.  Psy mojego sąsiada nie były trzymane w domu, tylko na łańcuchu w ogrodzie. Na łańcuchu, bo mogłyby  wypielęgnowany ogródek zdeptać. Psy sąsiada na dalekie spacery chodziły czasami, tylko w niedzielę. Wtedy pan Oprysk zgarniał wszystkie dzieciaki z ulicy, zabierał na smyczy psa i szedł nad Odrę puszczać latawce. Latawce pan Oprysk robił wielkie, kolorowe, które  fruwały wysoko pod niebo sprawiając nam wiele uciechy. 

Pieski nie siedziały w domach tylko hasały w ogródkach i często gęsto pokonując niskie ogrodzenia - dawały drapaka. To było bardzo niebezpieczne dla psów i dla właścicieli, bowiem władze miasta dbając o bezpieczeństwo mieszkańców  zatrudniały  specjalną osobę  do odławiania  uciekinierów . Nazywano ją hycel lub rakarz.  Była to osoba zawodowo zajmująca się łapaniem bezpańskich lub porzuconych psów w celu przetransportowania ich do schroniska lub utylizacji. Łapanie odbywało się przy pomocy pętli umieszczonej na długim kiju. Złowione pieski przez krótki czas były w schronisku i jeżeli właściciel nie odebrał w porę pupila, to marny jego los. Toteż gdy ponury samochód rakarza pojawiał się na ulicy to właściciele gorączkowo nawoływali psy i zamykali w domach. Raz stojąc na progu  domu, byłam świadkiem "polowania" rakarza. Pies jakby czuł nieszczęście, bo uciekał co sił w łapach, ze skowytem, a pętla hycla była tuż tuż. Na szczęście mama w porę zamknęła mi drzwi przed nosem  i nie widziałam okropnego finału. Ale i tak wzdrygam się na samo wspomnienie tamtej sceny. Z czasem zawód hycla  zaniknął.  

Rodzice, pomimo moich próśb, nie bardzo chcieli  mieć pieska. Ale pewnej zimy tato przyszedł ze spaceru nad Odrą w towarzystwie średniej wielkości, miłego, wesołego psiaka. Piesek został u nas i nazwaliśmy go Tramp. Niezbyt długo cieszyliśmy się Trampem. W czasie spaceru podeszła do ojca jakaś pani i ucieszona zawołała Trampa zupełnie innym imieniem, a on zareagował. Okazało się, że piesek zgubił się, poszukiwania nie dały rezultatu, a dzieci tęsknią za pupilem. Cóż było robić.  Oddaliśmy Trampa właścicielom.  Dopiero znacznie później stałam się właścicielką Dudiego. Opisałam to w innym tekście. Rodzice zwierzęta lubili. Często odwiedzał na Puszek - śliczny, o żółtej sierści, podobny do szpica. Właścicielami Puszka był starszy pan, jego córka i wnuczka. Puszek lubił mojego tatę i odprowadzał go aż do domu, a z czasem zaczął u nas "bywać", ale do siebie zawsze wracał. 

Osobną historię przeżyłam z psami mojej koleżanki Felicji Skrzypeckiej, która zamieszkała na Stefczyka. Fela namówiona przez sąsiadkę, aby podbudować domowy budżet, postanowiła hodować psy. Zaczęła od polskiego owczarka nizinnego. Suczka miała na imię Saga i była niezwykłej urody i inteligencji. Od początku była bardzo posłuszna, ciągle pilnowała domowników, zgodnie ze swoją naturą. (PON  to pies pasterski) Futro miała obfite biało-brązowe, ciekawskie,  błyszczące oczka.   Moja ulubienica. Chodziłyśmy na długie spacery nad Odrę. Sprawiało nam  to ogromną przyjemność.  Uwielbiała ganiać za rzuconym kijem, buszować w wysokich nadodrzańskich trawach. Pełnia szczęścia. Potem Felicja nabyła dalmatynkę Arabellę. Suczka była piękna, dostojna, zrównoważona. Miała piękną, smukłą sylwetkę, mądre, uważne oczy. Ponieważ obie suczki były posłuszne, zabierałam je  obie na spacer. Widać było, że na spacerze Arabella jest odrobinę zazdrosna o Sagę, o moje z nią "gadanie", targanie sierści. Ale wystarczało, że podbiegła zzjajana i wsadzała pysk w moją dłoń, a ja pieszczotliwie musnęłam dłonią jej grzbiet.  Znaczyło to dla niej, że też jest dla mnie ważna. Z psów hodowanych przez Felę pamiętam dużego teriera rosyjskiego, który miał być bardzo groźny, a był łagodną kupą pięknej, czarnej, kręconej sierści.  Była też Figa, przemiła jamniczka. Tak spokojnego mądrego pieska rzadko się spotyka. Figa była psią damą. Miałą króciutką sierść, więc spała zawinięta w kołderkę i tylko nosek czujnie wystawał. 

Były też  dwa psy o podobnym umaszczeniu : Gałgan państwa Kołomańskich i Figa państwa Ziębów. Gałgan jak sama nazwa wskazuje był łagodnym, powolnym pieskiem, który lubił wszystkich. Natomiast Figa nie lubiła nikogo i nawet w domu trzeba ją było  trzymać z dala od gości.

 A teraz koty. Pamiętam dwa i oba były niezwykłe. Jeden, to kot mojego sąsiada  Adama Zielińskiego o  imieniu Biełka. Kot miał niezwykłe umaszczenie: ogon był czarny a reszta była  biała i stąd imię. Charakterek też miał niezły, nie każdy mógł go pogłaskać.  Kot mojej koleżanki Ewy Zięby miał różne imiona, ale  najczęściej wołano go Burek, bo miał umaszczenie prawdziwego dachowca. Lubił być głaskany, ale krótko. Gdy się przekroczyło niewidzialną granicę, to mocne pacnięcie łapą albo ukąszenie, kończyło pieszczoty. Gdy czasami Ewa wyjeżdżała, mieszkałam z Burkiem, który sypiał na fotelu, w nogach mojego posłania. Gdy nastawał świt, Burek przechodził po mnie, wskakiwał na parapet okna i oglądał świat. Przez myśl mu pewnie nie przeszło, aby prosto z podłogi wskoczyć na parapet. Po co się męczyć. Jego  łapki stąpające ostrożnie po mnie, do dzisiaj wzbudzają mój uśmiech. 

Ludzie hodowali też inne stworzenia począwszy od kanarków po myszy i żółwie. Białe myszki, oprócz kota Biełki, hodował mój sąsiad Adam. Hodował je w akwarium, gdzie miały się dobrze i chętnie rozmnażały. Raz w życiu, właśnie u Adama, widziałam nowo narodzone, malutkie, białe myszki z różowymi opuszkami łapek. Był jeszcze żółw Karol, krórego z Bułgarii przywiózł tato mojej koleżanki Doroty Piaseckiej. Karol był dużym żółwiem, który swobodnie chodził po mieszkaniu. Ponieważ załatwiał się tylko raz dziennie to nie stanowiło problemu dla rodziny. Jesienią Karol zaszywał się w ciemny kąt i wtedy pakowano go w pudełko na buty, i zimę przesypiał  w piwnicy. Wiosną wystarczyło go zanęcić jabłuszkiem, czy sałatą i żółwik wracał do życia rodzinnego. Jak skończyło się jego życie nikt nie wie, ponieważ uciekł z działki  i ślad po nim zaginął. 

Takie  wspomnienia zachowuję we wdzięcznej, radosnej pamięci. 

 

Ewa Semków 

 

Warto przeczytać inny esej Autorki 

https://www.kobieta50plus.pl/pl/weranda-literacka/wizyta

 

Dołącz do dyskusji - napisz komentarz

Prosimy o zachowanie kultury wypowiedzi.
Obraźliwe komentarze są blokowane wraz z ich autorami.

Artykuł nie posiada jeszcze żadnych komentarzy.

Dodaj pierwszy komentarz i bądź motorem nowej dyskusji. Zachęcamy do tego.